W 17. dniu walki Polski z agresją Niemiec, broniące się państwo otrzymało cios ze wschodu. Granice II RP przekroczyła armia Związku Radzieckiego. To był początek hekatomby narodu polskiego ze strony Rosji sowieckiej. Dziś mija 86. rocznica tego dnia. W obliczu wojny rosyjsko-ukraińskiej i narastającego napięcia w stosunkach między Europą, Polską, a Federacją Rosyjską, tamte wydarzenia nabierają szczególnego wymiaru.
Atak na Polskę był rezultatem tajnego protokołu, podpisanego 23 sierpnia 1939 roku, do paktu Ribbentrop – Mołotow, który dzielił Europę Środkową i Wschodnią na strefy wpływów Niemiec i ZSRR. Polska w tym układzie miała być podzielona – zachód kraju miał przypaść Niemcom, wschód Sowietom. Linią rozgraniczenia miały być rzeki: Narew, Wisła i San. Potem tę granicę przesunięto na Bug. We wrześniu 1939 r. umowa zrealizowana została w praktyce.
Po rozpoczęciu wojny przez Niemcy, Stalin nie zaatakował. Postanowił czekać, aby sprawdzić reakcję państw Zachodu. Józef Beck w swoich wspomnieniach pisał o nawiązaniu kontaktu z Moskwą, w celu zorientowania się, co do możliwej pomocy Polsce. Naiwność polskiej dyplomacji i niezorientowanie w polityce Sowietów, do dziś porażają. Gdy Stalin był już pewien, że Francja i Wielka Brytania pozostaną bierne, ograniczając się do papierowego wypowiedzenia wojny, zaczął działać.
Wkroczenie wojsk Stalina do Polski przekreślało jakiekolwiek szanse na dłuższy opór wycofujących się przed Niemcami wojsk RP. Wojna była już wtedy przegrana, jednak łudzono się nadzieją, że sojusznicy Polski na Zachodzie, po wypowiedzeniu wojny Niemcom, przystąpią do ataku, a to mogło rodzić różne scenariusze, łącznie z zawieszeniem działań wojennych w Polsce. To nie była nierealna kalkulacja. W 1939 r. Hitler nie był gotowy do wojny na dwa fronty i miał świadomość przegranej, jeśli zachodni sojusznicy zaatakowaliby Niemcy. Trudno dostępne, wschodnie Kresy Polski, mogły się bronić dłużej, niż przez miesiąc. Iluzoryczną nadzieją był też zachowanie skrawka ziem przy granicy z Rumunią, która miał bronić się najdłużej.
Tymczasem Rosja skierowała na Polskę ogromne siły, 1,5-milionowa armia wyposażona była w 6 tysięcy czołgów i 1,8 tysiąca samolotów. Jednostki Korpusu Ochrony Pogranicza nie miały szans w konfrontacji z taką nawałą. Oficjalna retoryka moskiewskiej dyplomacji była typowa dla Rosji – deprecjonowanie oficjalnych władz napadniętego państwa polskiego oraz wzięcie w opiekę miejscowej ludności w imię pokoju. Analogie do ataku na Ukrainę (aneksja Krymu, potem Donbasu, określanie rządu w Kijowie marionetkowym, ochrona ludności rosyjskojęzycznej), są w pełni uzasadnione.

Polskie władze miały problem z reakcją na nową sytuację wojenną. Naczelny wódz sił zbrojnych marszałek Edward Rydz-Śmigły wydał wieczorem 17 września fatalny z punktu widzenia wojskowości niejasny rozkaz postępowania wobec nowego wroga: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii”. W nocy z 17 na 18 września polski rząd z prezydentem Ignacym Mościckim oraz marszałkiem Rydzem-Śmigłym, uciekł z Polski, przekraczając granicę z Rumunią. Bohaterstwo obrony kraju pozostawiono żołnierzowi polskiemu i obywatelom.
Przed Sowietami broniło się między innymi miasto Grodno. Po jego zdobyciu Rosjanie wymordowali 300. polskich obrońców. Jeńców wziętych do niewoli pod Wilnem i Grodnem mordowano rozjeżdżając czołgami. Szacuje się, że w walkach z Armią Radziecką zginęło ok. 2,5 tysiąca żołnierzy wojsk polskich, a 20 tys. zostało rannych. Ok. 250 tys. żołnierzy dostało się do niewoli. Później, ponad 20 tysięcy żołnierzy zamordowano strzałem w tył głowy m.in. w Katyniu, Ostaszkowie i Starobielsku. Większość ocalałych trafiła do obozów pracy i obozów koncentracyjnych.
Rosja sowiecka była niezmierzonym krajem bezimiennego cierpienia. Z chwilą wyprowadzenia polskich wojsk Andersa z ZSRR, nie udało się ustalić losu ok. 100 tys. jeńców – żołnierzy armii polskiej.
Pod sowiecką okupacją znalazło się terytorium o powierzchni ponad 190 tys. km kw. z 13. milionami ludności. Polityka ZSRR zmierzała do depolonizacji obszarów wcielonych do tego państwa. Nie było to nic nowego. W podobny sposób Rosja postępowała i nadal postępuję na obszarach przyłączanych a zamieszkanych przez inne narody (Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina, Kaukaz). Dopełnieniem sprawdzonego schematu działania Kremla była organizacja sfałszowanych plebiscytów wśród mieszkańców, którzy walne „zgadzali się” na nowe granice. Sprawdzoną metodą carskiej ochrany, a potem sowieckiej bezpieki, było wzajemne podburzanie społeczeństwa na tle klasowym lub narodowym. Bolszewicy przynosili chłopom wolność spod buta polskiego pana. Na terenach zdominowanych przez Polaków wyższe urzędy przekazywano Żydom i Ukraińcom. Miejska biedota stawała się beneficjentem majątku zabranego Kościołowi. Walczący o przetrwanie ludzie stawali się wobec siebie nieufni, często wrodzy.
Nowe porządki wiązały się z deportacjami ludności polskiej. Pierwsze objęło ok. 55 tys. obywateli polskich, którzy uciekli wcześniej przez Niemcami i znaleźli się w granicach ZSRR. Przeniesiono ich na wschodnie tereny Białorusi i Ukrainy. W grudniu 1939 r. wykonano spis ludności, który stanowił podstawę do wskazania osób do deportacji. Pierwsza odbyła się w lutym 1940 r. i obok ludności polskiej (70%), objęła też Białorusinów i Ukraińców (30%), osoby uznane za potencjalnie szkodliwe dla państwa. Wystarczyło być osadnikiem wojskowym, urzędnikiem, czy kolejarzem, by być wysiedlonym z rodzinnych stron. Wysiedlonych – ok. 140 tys. – rozesłano po całym ZSRR, kierując do ciężkich prac ponad siły.
Druga deportacja odbyła się już w kwietniu tego samego roku i objęła 60-80 tys. osób. Około 80% z nich to były kobiety i dzieci. Trzecią deportację (ponad 80 tys.) zorganizowano między majem i lipcem. Ostatnia, czwarta deportacja odbyła się rok później i objęła przede wszystkim dawny teren północno-wschodniej Polski (ponad 85 tys. osób).
Liczby deportowanych w literaturze są rozbieżne, całkowita suma oscyluje między 700 tys. a 1,5 milionem osób. Śmiertelność w transportach zesłańców była ogromna, choć i tu są rozbieżne informacje o jej wysokości. Wspomnienia Sybiraków na ten temat są zatrważające i świadczą o bestialstwie sowieckiego sołdata. Wagony nazywano „białymi krematoriami”, ponieważ ludzie w nich zamarzali, przede wszystkim najsłabsi – osoby starsze i dzieci. Wagony otwierano raz na kilka dni (by wynieść zwłoki), ciasnota uniemożliwiała siedzenie, a toaletą była dziura w podłodze. Koniec transportu był tylko początkiem dramatu. Według Rogera Moorhousea na Syberii i w Kazachstanie umierało co roku ok. 30% zesłańców.
Tysiące osób aresztowano i osadzano w więzieniach. W 1941 r., po ataku Niemiec na niedoszłego sojusznika – Rosję sowiecką – w trakcie ewakuacji więźniów wymordowano około 10 tys. osadzonych.
Formą niszczenia polskości było też przymusowe wcielanie obywateli polskich do Armii Czerwonej (ok. 150 tys.). Walczyli oni między innymi w wojnie z Finlandią, czy podczas ataku Niemców na ZSRR.
Sowieci systemowo przystąpili do niszczenia struktur Kościoła katolickiego (i innych Kościołów) na opanowanych terytoriach. Zlikwidowano kościelne instytucje, zakazano religii w szkołach, księży osadzano w łagrach. Działał doskonale sprawdzony system niszczenia religii sprawdzony wcześniej na Cerkwi prawosławnej.
Wszystkie te działania sprawy, że polskie, lokalne społeczności na Kresach w kolejnych latach wojny, pozbawione zostały liderów, wyróżniających się patriotów i działaczy społecznych. To właśnie ci, którzy zostali, tak bardzo okaleczeni, musieli w południowo-wschodniej Polsce zetrzeć się w walce z ukraińskimi nacjonalistami. Jednak na koniec to nie Ukraińcy, a państwo sowieckie, nakreśliło nowe granice i wynikające z nich przesiedlenia. Z całych Kresów, tych włączonych do sowieckiej Litwy, Białorusi i Ukrainy, ruszyły setki transportów Polaków na nowe ziemie na Zachodzie. Nowi mieszkańcy ziemi prudnickiej zabrali ze sobą doświadczenie okupacji niemieckiej i sowieckiej, rodzinnych stron, które spłynęły krwią.
Rosyjski imperializm zatriumfował na kolejne kilka dziesięcioleci. Dziś ponownie podnosi głowę, terroryzując sąsiadów i prowadząc wojny. W Polsce znów z niepokojem spoglądamy na Wschód.
Post scriptum. Obecnie wiele mówi się o Rzezi Wołyńskiej, której ofiary słusznie wołają o pamięć. Można zadawać sobie pytanie skąd teraz ta szczególna moc w mówieniu o tym dramacie? Drążona od wielu lat w setkach, jeśli nie tysiącach opracowań, książkach i artykułach (wystarczy przejrzeć literaturę lokalną ziemi prudnickiej). Zapewne ze szczególnego okrucieństwa ukraińskich oprawców, a może też z tego, że zadali go nasi współobywatele II RP, sąsiedzi, znajomi naszych dziadów? To szczególnie boli. To prawda. Ta straszna, potrzebna pamięć, nie może jednak zacierać tego, co jest wokół tu i teraz. Rosyjski imperializm ponownie podnosi swój czerwony łeb i zagraża porządkowi świata. Teraz, gdy stoimy po tej właściwej stronie Muru Wolności, a państwo polskie osiągnęło poziom rozwoju i dobrobytu nieznany w jego dziejach. Po raz pierwszy od kilkuset lat ziemie Polski nie są terenem walk, śmierci i ruin. Zamiast tego, od kilku lat, krwią spływa bohaterska Ukraina. Czy Europa będzie ją wspierać, by w końcu wyprzeć wroga ze swoich granic, czy pozwolimy, żeby rosyjskie czołgi stanęły pod Przemyślem?
Rosja prowadzi wobec Polski i innych państw wspierających Ukrainę wrogie działania. To nie jest podejrzenie, na swój sposób to wręcz spodziewana reakcja ze strony tego państwa. To wojna informacyjna, próba wpływania na politykę, zastraszanie społeczeństwa i zniechęcanie do pomocy Ukrainie. Infosfera zalewana jest atakami trollów z Olgino. Ostatnio stało się tak, gdy rosyjskie drony przekroczyły granice Polski. Jak na zawołanie pojawiło się tysiące komentarzy o tym, że to ukraińska prowokacja. Od razu, zamiast pytań i weryfikacji zdarzeń, tysiące Polaków już miało wiedzę, co się naprawdę stało. Na portalu terazprudnik.pl internauta dokłada do tego swoje trzy grosze o „rzekomej wojnie” w Ukrainie. Służby państwa słabo sobie radzą z takimi atakami, a nasi politycy jeszcze gorzej, wykorzystując takie zdarzenia do budowania własnego kapitału w zwalczaniu swoich przeciwników. Pamiętajmy o tym. Bądźmy odporni na populizm i bzdury z internetu. Korzystajmy z rzetelnych źródeł informacji.
Piekło zamarzło. Lepiej późno niż wcale. Chyle czoło Andrzeju.
No to jeszcze mam pytanie:
Ile komuchów i ich dzieci piastuje publiczne funkcje w Prudniku i powiecie?
Ja wiem, a wy?