Praca sprawiała mu ogromną przyjemność

1
(fot. Jarosław Tomaszewicz)

Najważniejsze, to być dobrym człowiekiem i się uśmiechać do ludzi. Reszta przyjdzie sama – powtarzał tragicznie zmarły gigant z Prężynki.

Franciszek Surmiński przyszedł na świat 5 grudnia 1934 roku w Dmuchawcu koło Tarnopola. W wieku czterech lat stracił matkę. Mając dwanaście przyjechał z rodziną na ziemię prudnicką – najpierw zamieszkał w Olbrachcicach, a następnie w Rudziczce. Zanim rozpoczęła się jego wielka przygoda z kolarstwem, próbował swych sił w innych dyscyplinach sportu, m.in. w siatkówce, narciarstwie, tenisie stołowym, hokeju, czy piłce nożnej. Tej ostatniej poświęcał najwięcej czasu.

– Występowałem na różnych pozycjach, ale najczęściej w napadzie – wspominał przed paroma laty w wywiadzie dla „TP”. – Potrafiłem strzelić 9 goli w jednym meczu. Graliśmy nawet z wielką wtenczas Unią Racibórz w Pucharze Polski. Zaczęliśmy w dziewięciu, bo to był okres żniw. Do połowy przegrywaliśmy 0:9. Po przerwie stanąłem na bramce i skończyło się tylko 1:12. Ale na mnie koszula była mokra. Na boisku zawsze dawałem z siebie wszystko, grałem zawzięcie, choć rywale też mnie nie oszczędzali – połamali mi nos, żebra, doprowadzili do wstrząsu mózgu.

Aby wystąpić w meczu LZS Rudziczka, przyjeżdżał nawet z wojska.

– Służyłem w Kłodzku, w pancernej. Gdy tylko dostałem przepustkę, wsiadałem na rower, zagrałem mecz albo i dwa, i pociągiem z powrotem do jednostki. Pewnego razu jeszcze poszedłem na zabawę i… uciekł mi pociąg. 90 kilometrów w mundurze na rowerze nocą, pod wiatr, po górach. Chciałem koniecznie zdążyć na rozprowadzenie kompanii, bo u mnie słowo to rzecz święta. Ledwie dojechałem, prawie nieprzytomny. Żołnierze myśleli, że popiłem, więc położyli mnie do łóżka. Przespałem ponad dobę! Byłem bardzo wysportowany od młodych lat. 115 kg na sztandze dźwigałem na zawołanie.

Swój pierwszy wyścig – w Prudniku, dla niezrzeszonych – wygrał na pożyczonym rowerze. Po raz pierwszy Polska usłyszała o nim na zawodach dożynkowych w Łowiczu. Wziął w nich udział na czeskiej favorii, którą dostał od prezesa GS.

– Nagrodą był czerwony, wyścigowy „Bałtyk”. Postanowiłem sobie, że muszę go wygrać. Był tak silny wiatr, że drzewa wyginało. W walce o zwycięstwo liczyłem się ja i taki jeden warszawiak, mieliśmy około 3 minuty przewagi nad resztą stawki. Jechaliśmy równo, ale gdy tylko zobaczyłem metę, to tak huknąłem w pedał, że dostał z 50 metrów. Po przejechaniu linii mety zemdlałem. W gazecie zamieścili nawet moje zdjęcie, aż się zawstydziłem, bo wyglądałem jak zdjęty z krzyża. Kiedy już do siebie doszedłem, pytali mnie: w jakiej ja sekcji jeżdżę? To im mówię, że… gram w piłkę, w Rudziczce. Nie mogli się nadziwić.

Jego kariera nabrała rozpędu pod koniec lat 50. Nie było mu łatwo, gdyż wszędzie startował sam z Zarzewia, podczas gdy np. warszawska Legia wystawiała w jednym wyścigu 6-7 kolarzy. W 1962 roku, dzień po własnym ślubie, wygrał etap wyścigu Dookoła Polski z Lublińca do Nysy. Na mecie wiwatowały mu tłumy. Potem przyszło m.in. etapowe zwycięstwo na trasie Sucha Beskidzka – Zakopane.

– Pokonałem wtedy samego Królaka. Po tym wyścigu okrzyknięto mnie nową gwiazdą na polskich szosach. Od razu wzięli mnie do kadry narodowej.

Jednego dnia potrafił obskoczyć 3 wyścigi i wszystkie wygrać! Dziewięciokrotnie zdobywał medale mistrzostw Polski, po 3 z każdego kruszcu. Brał udział w prestiżowych zawodach dookoła Anglii (7 razy), Maroka, Francji, Meksyku, Bułgarii, czy Kanady. Startował też w mistrzostwach globu w Szwajcarii.

– Nieraz miałem dość kolarstwa. Ale wystarczyło, że pojechałem do ojca na wieś, popracowałem przy snopkach czy oborniku i znowu przychodziła ochota do ścigania. To był mój sprawdzony sposób na odreagowanie.

Ze światowych wojaży przywoził nie tylko laury.

– Na jednym zagranicznym wyjeździe można było zarobić nawet 100 tys. zł (dom wtedy kosztował ok. 160 tys.). Przywoziło się stamtąd np. płaszcze czy garsonki i handlowało tym w Polsce. Rolnik w polu konia zostawiał, żeby nie przegapić okazji… Same starty nie były specjalnie dochodowe. Na przykład w Kanadzie za zwycięstwo wygrałem 4.800 dolarów, z czego wziąłem tylko 450. Musieliśmy się dzielić, również z kierownictwem kadry, a czort wie, co to byli za ludzie, niewykluczone, że i z SB.

Jego największym marzeniem był udział w Wyścigu Pokoju. Jak mówił, oddałby za to wszystkie swoje trofea, sprzedałby duszę. Dodatkowo motywował go fakt, że za sam start władze Prudnika obiecały umeblowane mieszkanie.

– Sześć lat przygotowywano mnie z reprezentacją do WP. Niestety byłem spoza układu i robiono wszystko, żebym w nim nie pojechał, chociaż wygrywałem w kraju z każdym. Raz kazano mi iść na operację nosa. Innym razem dopatrzono się u mnie za mało czerwonych krwinek. Brałem na to zastrzyki, jadłem sałatę. Ale to nic, jednego roku wycięli mi lepszy numer. Dzień przed wyjazdem na eliminacje trener poinformował mnie, że zaginął mój paszport. Oczywiście kłamał, miał swojego pupilka w zespole i to jego chciał wysłać. Nie potrafiłem się powstrzymać, tak mu nagadałem, że wyleciałem z kadry. To było moje największe głupstwo, gdyż po jakimś czasie dowiedziałem się, że mogłem dostać przepustkę do Czechosłowacji, gdzie bez problemu rozwaliłbym te kwalifikacje.

W międzyczasie ukończył kurs instruktora kolarstwa. Był nawet asystentem trenera kadry narodowej. Jako zawodnik mógł przejść na zawodowstwo.

– Miałem oferty również z zagranicy. W Anglii kręciła się koło mnie duża fabryka.

W 1966 roku poznał Stanisława Szozdę.

– Startowałem gdzieś za granicą, w tym czasie w Prudniku odbywał się wyścig dla niezrzeszonych. Po powrocie usłyszałem, że wygrał 16-letni Szozda, uczeń technikum rolniczego. Mówili, że miał 5 minut przewagi i że musiał się ciągnąć za motorem. Ja, stary lis, myślę: taki gówniarz i on się potrafi ciągnąć za motorem?! Niemożliwe. Chcę go widzieć! – powiedziałem. Za jakąś godzinę Szozda przyleciał zdyszany. Patrzył we mnie jak sroka w kość. Aż gębę rozwalił. To był wielki talent. Szybko się uczył, miał niesamowity zapał do treningów. Zdobył wiele, ale mógł jeszcze więcej, wystarczyło umiejętnego go prowadzić. Gdyby go tak nie eksploatowano, to zdobyłby jeszcze z pięć tytułów mistrza Polski, dwa tytuły mistrza świata, zaliczyłby co najmniej dwa kolejne Wyścigi Pokoju i jeszcze jedną olimpiadę. Zakończył ściganie mając zaledwie 28 lat, w najlepszym wieku dla kolarza. Gdyby nas nie rozłączyli, to jego kariera wyglądałaby zupełnie inaczej, jestem tego pewien. Choć on sam też się nie oszczędzał. Dla niego nie było, żeby wygrać o pół koła, czy rower. Jak jemu machnęli chorągiewką, to w niego diabeł wstępował. On wyznawał zasadę jak Ruski – naprzód! A trzeba było po łyżeczce. Zwłaszcza, że on był chuchro. Mimo wszystko uważam, że drugiego takiego kolarza jak Szozda nie będzie w Polsce przez najbliższych 100 lat.

Franciszek Surmiński odszedł ze sportu po Igrzyskach Olimpijskich w 1972 roku (jego podopieczni: Szozda, Kocot i Barcik wywalczyli w Monachium medal), skłócony ze środowiskiem kolarskim. Robiono mu świństwa, obrażano, że jest analfabetą bez wyższego wykształcenia. Z zawiści i zazdrości, bo nie dość, że sam był znakomitym kolarzem, to jeszcze wychował dziesiątki zawodników.

– Nawet Szozdę nastawiali przeciwko mnie. Na Opolszczyźnie byłem największym wrogiem. Niejeden z tych cwaniaków zdobył papiery trenerskie, a nie umiał jeździć na rowerze. A jeszcze brali za to duże pieniądze. Było, minęło, nie warto do tego wracać. Ci, co mnie skrzywdzili, już dawno nie żyją. Kończąc karierę czułem się jak na własnym pogrzebie. Było mi z tym bardzo ciężko. Później im udowodniłem- zrobiłem maturę i ukończyłem studium trenerskie na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu.

Jego nowym pomysłem na życie stały się szklarnie. Ciął 15 tysięcy goździków tygodniowo. Potem uprawiał warzywa, a w międzyczasie hodował konie. Praca sprawiała mu ogromną przyjemność.

– To, co ja teraz robię w porównaniu z robotą, którą wykonałem na rowerze, to jest zabawa. Zdrowie, odpukać, dopisuje. Tylko kolana wysiadają. No i przeszedłem operację wycięcia jednej nerki, ale spokojnie, urodziłem się z czterema. Piję dziennie co najmniej litr mleka. Kto wie, może w tym tkwi recepta na dobrą kondycję.

We wrześniu 2013 roku mocno przeżył śmierć Stanisława Szozdy. Łzy cisnęły mu się do oczu na samo wspomnienie.

– Do samego końca nie wiedziałem, co było Staszkowi. Nie chciał się przede mną otworzyć, mówił, że ma problemy z kręgosłupem. Ostatni raz widzieliśmy się w Sobótce, podczas odsłonięcia pamiątkowych tablic w alei sław. Było radio, przyjechała telewizja. Kiedy nadeszła kolei Staszka, wziął do ręki mikrofon, wskazał na mnie i powiedział: to jest ten człowiek, dzięki któremu tutaj jestem i to, co w życiu osiągnąłem, to jego zasługa. I ciach mnie w policzek. To było strasznie wzruszające. W 1999 roku pochowałem syna – zginął w wypadku drogowym w wieku 36 lat. Teraz odszedł Staszek, którego traktowałem jak własne dziecko. Trudno mi się z tym pogodzić.

Legendarny pan Franek chciał tchnąć sportowego ducha w młodzież, przekazując cenne rady.

– Planuję pogadanki po szkołach, rozmawiałem już na ten temat ze starostą i mam jego zgodę. Będę zachęcał do uprawiania sportu. Jakiegokolwiek. Nie chodzi o wyczynostwo, tylko o zwykły ruch. Uczniowie muszą zrozumieć, że zwolnienia z wuefu do niczego dobrego nie prowadzą. Ja do pracy w Nysie dojeżdżałem na rowerze. Dziś dziecko ma do szkoły raptem 500 metrów i rodzic wozi go samochodem.

O jego zasługach dla polskiego sportu nie zapomniano nawet po latach. W 2000 roku prezydent RP Aleksander Kwaśniewski przyznał mu Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. 9 lat później został wybrany przez Rowerową Akademię Kolarską w Krakowie „Królem Kolarstwa”. Pamiętali o nim również koledzy z tras. Na urodzinach bywał u niego m.in. także już nieżyjący Ryszard Szurkowski, którego wielka kariera zaczęła się w Prudniku.

– W 1968 roku odbywały się u nas przełajowe mistrzostw Polski. Szliśmy łeb w łeb. Ostatecznie Rysiek wyprzedził mnie na mecie o 10 sekund. Przegrałem na własne życzenie – była szklanka, a ja założyłem buty z kolcami.

Franciszek Surmiński cieszył się ogromną sympatią i szacunkiem, bo sam uchodził za człowieka otwartego i nader życzliwego. Jego fascynujących opowieści można było słuchać godzinami. W 2018 roku otrzymał Odznakę Honorową Powiatu Prudnickiego, a dwa lata później tytuł Honorowego Obywatela Prudnika. Był też laureatem Wieży Woka (2014). Mimo sędziwego wieku, pozostał aktywny do końca swych dni. 5 grudnia skończyłby 87 lat. Jedna z najwybitniejszych postaci prudnickiego sportu zginęła wczoraj (2 października) w wypadku samochodowym na obwodnicy Prudnika.

– To bardzo smutna i tragiczna wiadomość – mówi „TP” pogrążony w smutku starosta Radosław Roszkowski. – Od kilku lat zastanawiałem się nad najlepszą formą unieśmiertelnienia osiągnięć tego kolejnego, wywodzącego się z Ziemi Prudnickiej, Mistrza Kolarstwa. Obecnie, z Januszem Stefanką, kończymy przygotowywać książkę, w której będzie głównym bohaterem, myślę też o upamiętnieniu podobnym do tego, które przygotowałem dla Stanisława Szozdy. Chciałem, by Pan Franciszek doczekał…

1 KOMENTARZ

  1. Ciekawy człowiek. Nie wszyscy go do końca szanowali, bo był człowiekiem pracy. Zakasał rękawy i całe życie pracował fizycznie, głównie na wsi.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here